Boimy się, wciąż się boimy. Jesteśmy krok bliżej areny od naszym matek i metr bliżej od naszych babek, bo przecież już o tym strachu opowiadamy. Mówimy o lęku przed odważnymi decyzjami, o zmaganiu się ze społecznym ideałem kobiety, mamy, o obawie przed ujawnieniem swoich pragnień. Jesteśmy bliżej areny ale wciąż zwykle wybieramy przyglądanie się jej i ludziom, którzy na niej są. I zdarza się, że z powodu nie najlepszego widoku, fragmentów rozmów docierających do nas, konieczności stawania na palcach, by coś tam dostrzec, w końcu decydujemy się zmniejszyć dystans i … siadamy na miejscach zarezerwowanych dla publiczności. Szybko zapominamy o tęsknocie, by żyć naprawę. Wracają stare nawyki i przysiadają się starzy, dobrze znani towarzysze. Pan Krytyk, który będzie głośno mówił jakim to trzeba być głupcem, naiwniakiem, by wejść na arenę. Co trzeba mieć w głowie, by tak wystawiać. Pojawi się niebawem i Pani Krytyk, która w trosce o nas – to oczywiste – doda, byśmy pamiętały, żeby nigdy, przenigdy nie wychodzić na arenę. Że tam czeka na nas ból, rozczarowanie. Że możemy się nie podnieść po tym, czego tam doświadczymy. Wierzymy więc temu Panu i tej Pani, i tak grzejemy ławkę przez kolejny rok, 5 lat albo do końca życia.

Brene Brown w czasie swoich wystąpień publicznych i w swoich książkach, jak mantrę, powtarza za Theodore’a Roosevelta: „Liczy się nie krytyk wytykający potknięcia innym, pouczający, co mogliby zrobić lepiej. Chwała należy się stojącemu na arenie, z twarzą umazaną błotem, potem i krwią, który dzielnie walczy, (…) który w swych najlepszych chwilach poznał triumf wielkiego czynu, a w najgorszych przegrywa, wykazawszy się odwagą. On nigdy nie znajdzie się wśród dusz zimnych i lękliwych, nieznających ani zwycięstwa, ani porażki”. 

Bycie na arenie oznacza zgodę na przeżywanie wszystkiego NAPRAWDĘ.  Na eksplozję radości, euforii, miłości i eksplozję smutku, bólu, niemocy. To zgoda na bycie zranionym. Na zaliczenie gleby.

Bycia na arenie jest jest łatwe. Łatwiejsze jest siedzenie pośród tłumów. Znam dobrze tę „łatwość”. I znam prawdziwość areny z jej kurzem i łzami. I ciągnie mnie na nią. Bo bycie na arenie to nie tylko wystawianie się na osądy, złośliwości i krytykę ale to przede wszystkim życie blisko swoich marzeń,wartości, idei. To doświadczania relacji, które niosą i podniosą, gdyby była taka potrzeba.

Arena to miejsce autentyczności. Miejsce, w którym jak mówi Brene jesteś nie tym, kim wydaje ci się, że powinieneś być ale tym, kim naprawdę jesteś.

„Przestań chodzić po świecie szukając potwierdzenia, że do niego nie przynależysz. Zawsze je znajdziesz,
ponieważ uczyniłeś to swoją misją.

Przestań analizować twarze innych ludzi w poszukiwaniu dowodu na to, że nie jesteś wystarczająco dobry.
Zawsze go znajdziesz, ponieważ uczyniłeś to swoją misją.

Prawdziwe poczucie przynależności i własnej wartości to nie towary; nie negocjujemy ich wartości z całym światem.
Prawda o tym, kim jesteśmy, jest w naszych sercach.

Potrzebujemy odwagi, aby chronić nasze dzikie serce przed ciągłą oceną, zwłaszcza naszą własną.”
Brene, oczywiście.