Ten rok zaczynam bez postanowień czy celów. Nie deklaruję, że schudnę, choć nieco chciałabym; nie zgłaszam się do akcji: przeczytam 51 książek w 2021 roku, choć chciałabym czytać więcej. Wreszcie nie będę odkładać co miesiąc na podróż (życia lub zwykłą), choć lubię oglądać nowe kawałki tego świata.

Dotąd każdy stary rok żegnałam podsumowaniem (i zawsze z zadowoleniem, satysfakcją i radością patrzyłam na to, czego dokonałam), a nowy – witałam postanowieniami (dla umysłu, ciała i ducha; precyzyjnie określonymi, by zwiększyć prawdopodobieństwo ich realizacji).

Ten rok zaczynam jednak inaczej. Skoro nie podsumowałam 2020, to nie planuje niczego na 2021. Niektórzy pewnie złapią się za głowę. Inni poczują ulgę. Nie ma to jednak żadnego znaczenia. Nie w tym roku. W tym roku znaczenie mają tylko pragnienia. 

Pragnienia, moi przewodnicy, przyszły do mnie w kręgu, gdy ciało podążało za rytm muzyki, a głos uwolnił się. Przychodziły pomału przez trzy poprzedzające krąg dni, siadały po cichu gdzieś obok, przyglądały się, coś tam szeptały nie tylko do mnie ale i o mnie, aż to nagle mnie zalały. Wypełniły każdą moją komórkę.

Jeszcze ich wszystkich nie rozpoznaję, jeszcze ich nazwać nie umiem, ale mocno czuję ich obecność. I im postanawiam ufać.